28 października 2017

Gwiezdny pył

   Kilka dni temu oglądając telewizję - co zdarza mi się rzadko - trafiłam na program "Pomysłowe domy". Rany, jakie wnętrza tu prezentują..!!!! Oglądałam z zapartym tchem, kodując w głowie smaki, pomysły, klimaty, detale.. To było akurat francuska wersja, więc wnętrza, które pokazano, były bardzo, ale to Bardzo w moim guście. Każde udekorowane targowymi znaleziskami, elementami nadszarpniętymi zębem czasu, a zarazem eleganckie, kunsztowne, niepowtarzalne. Wspaniałe!!
Obraz jednego z domów tak bardzo wpisał mi się w pamięć, że zapragnęłam zobaczyć jego wnętrza raz jeszcze. Powtórka programu emitowana była dnia następnego o - bagatela - pierwszej w nocy. Co zrobiłam..?? Oczywiste!! Nie ważne, że byłam zmęczona po kilkudniowym maratonie (praca-obowiązki-praca-zamówienia-praca-studia..) - nastawiłam budzik i obejrzałam raz jeszcze.Tak, wiem..jestem szalona... O nie nie..zaleciało mi tu jakimś mało lubianym "hitem" - niech będzie raczej: jestem niespełna rozumu ;))) Jeśli coś mi się naprawdę spodoba - nie ma "zmiłuj się" ;)

Lubię czerpać inspiracje. Po obejrzeniu programu zdałam sobie sprawę, że w prezentowanych wnętrzach jest to, czego mi brakuje jeszcze w moim poremontowym mieszkaniu - dodatków. Mnóstwa dodatków, tworzących nastrój. Nie dla mnie wnętrza minimalistyczne. Nie odnajduję się w nich, dlatego sukcesywnie ocieplam dzienny i pozostałe wnętrza..

Coraz bardziej inspirują mnie wnętrza norweskie, duńskie, ale takie z elementami w starym stylu. Bardzo podoba mi się, jak mieszkańcy Skandynawii ozdabiają mieszkania surowymi, rustykalnymi drobiazgami. Jak łączą elegancką sztukaterię i zimny kryształ z ciepłym drewnem, futrzanymi tekstyliami i starymi meblami, świecznikami, lustrami... W kwestii połączeń starego z nowym są mistrzami. Podobnie zresztą jak Francuzi.
Chcę, by moje mieszkanie było kwintesencją elegancji i stylu vintage. By było jasne, ciepłe i jedyne w swoim rodzaju. I by było zupełnie inne niż dom na wsi, bo posiadanie dwóch jednakowych domów byłoby moim zdaniem zupełnie bez sensu.


Dziś stworzyłam coś, co podpatrzyłam we wnętrzach, które tak bardzo mnie zachwycają - dużą gwiazdę z patyków. Do jej wykonania użyłam zdrewniałych łodyg żywopłotu, który ostatnio wyrzuciliśmy. Poza patykami potrzebny był jedynie czarny drucik. Po połączeniu badylków oplotłam je sznurem ledowych światełek. Gwiazda jest dość surowa, nie przeszkadza mi więc wiszący u dołu zasilacz..











Wreszcie udało nam się wykończyć przedpokój. Teraz jedynie drzwi wejściowe tu nie pasują - to jedyne drzwi w brązowym kolorze. Są okropnie brzydkie, dlatego nigdy ich nie pokazuję ;) Miałam wymienić je w zimie, ale nie wiem, czy uda się to zrobić, bo samochód woła o pomstę.. ;)














Cudownie tu wracać. Cudownie........................................
;)

11 października 2017

Mam chore dziecko w domu i

..dziesiątki ciężkich dni za sobą.
Zaczęła się jesień, więc spełniamy normę i chorujemy. My z mężem już odbębniliśmy swoje - grypa jesienno-zimowa zaliczona. Teraz przyszła pora na najmłodsze. Moje dziecię leży pod ciepłym kocem, z zapaleniem gardła, gorączką i pluszową sową pod pachą.
   Rano pobiegłam do sklepu po bułki. Jestem mocno niedospana, bo nie dość, że trzeba było do nocy okładami zwalczać gorączkę, to jeszcze - każda mama to wie - chore dziecko = spełnianie zachcianek ;) Przed wyjściem z domu na prędce się ubrałam, przeczesałam włosy (uczesaniem tego nazwać nie można..), domalowałam jedno oko i posmarowałam maścią "zimno" na ustach. Stanęłam przed lustrem i popoprawiałam to i owo. Poprawiałam długo, by wyglądałam jakbym przebiegła maraton. Kiedy już miałam uznać, że nie ma tragedii i mogę wyjść z domu, zorientowałam się, że bluzkę założyłam na lewą stronę. Przebrałam, przygładziłam się, przyklepałam, po czym stwierdziłam: "to i tak nic nie da, idźże już....".
W duchu się modliłam, by nie spotkać znajomej, którą niedawno spotkałam w markecie. To był wieczór. Z mężem wpadliśmy zrobić zakupy. Mieliśmy na ich zrobienie jakieś 30 minut, bo tyle sechł klej do płytek. Byliśmy akurat w ferworze prac remontowych, pomiędzy kładzeniem kafli a malowaniem ścian. Normalne, że nie miałam akurat makijażu, ani nie biegałam na obcasach. Wrzuciłam na siebie to, co zdołałam dosięgnąć, bo całe wyposażenie szaf i łazienki leżało zakopane w pokoju Julki, za umywalką, brodzikiem i wc-miską. Nieszczęśliwie natknęłam się na dawno nie widzianą znajomą, która widząc mnie "taką" uznała, że wyglądam strasznie, niezdrowo, staro i do tego przestałam o siebie dbać..więc się o mnie martwi..no i rzecz jasna..jestem pewnie nieszczęśliwa.
Hmm... Nie chciało mi się już tłumaczyć, że "jak mam wyglądać, skoro od 4 tygodni remontujemy łazienkę, od tygodnia myję się w misce i nie mam toalety, a o rozstawieniu deski do prasowania to mogę już w ogóle pomarzyć..". Przemilczałam więc komentarze, wiedząc, że nie ma sensu się tłumaczyć, bo i tak pewnie myśli, że coś ze mną nie tak ;)
Tak się składa, że w remoncie łazienki miał nam pomóc fachowiec, ale gdy zorientowaliśmy się, że chce nas trochę.."wyrolować"... postanowiliśmy zrobić wszystko sami. W położeniu płytek za prysznicem i na kawałku ściany oraz podłogi pomógł nam szwagier, jednak w trosce o jego chory kręgosłup za resztę roboty zabraliśmy się w dwójkę. Mąż przerabiał rurki, a ja kleiłam płytki. On kleił podłogę, a ja robiłam fugi. Kiedy pojechał do marketu budowlanego, pomalowałam ściany i sufit. Z metra cięta jestem, więc kiedy zaciaprałam płytki przy suficie nad prysznicem, musiałam zbudować maczugę z kija do mopa, gumek recepturek i starych koszulek Julki, ze szmatką na końcu, by to zmyć. I choć chcieliśmy wszystko zrobić szybko, nie wyszło. Remont przeciągał się w nieskończoność, a ja tęskniłam już nie za wytwornymi wnętrzami, ale za zwyczajną możliwością umycia się przy umywalce, czy możliwości położenia spać w nieskazitelnie czystej pościeli.

Domalowałam więc rano trochę urody i wyszłam do sklepu. Czułam, że wyglądam, jakby po mnie przejechał czołg. Po drodze mijam faceta w średnim wieku. Wygląda na takiego, który stoi pod sklepem i prosi o pieniądze. Nie o jedzenie, lecz o pieniądze. W duchu myślę sobie, niech mnie tylko zaczepi. Niech no tylko słowo.. Już ja mu powiem!! Że jestem o połowę młodszą od niego kobietą, a pracuję ciężko jak wół, by się utrzymać. Że nigdy nie śmiałam narzekać, że muszę dużo pracować, wręcz zawsze czułam taki obowiązek. Że do wszystkiego dochodziłam sama, poświęceniem i wyrzeczeniami. Że żadnej - prawie - pracy się nie boję. O, zdarzało się na przykład, że dawniej dorabiałam malując pokoje bogaczy, którzy nie raz nie dwa traktowali mnie z wyższością, nie raz czułam się poniżona..ale zaciskałam zęby, uśmiechałam się grzecznie i pracowałam. Że.... że.. sama tynkuję ściany, stawiam płoty, bo to nie ujma na honorze. Nie dla mnie. Że chłop zamiast stać i prosić, powinien zgłosić się do jakiegoś urzędu i nająć do prac przy odgruzowywaniu miasta po nawałnicy - codziennie pokonuję drogę do pracy, wiodącą przez park, w którym runęło wiele drzew, a gałęzie powalone na ścieżkach uniemożliwiają przejście, więc zatapiam obcasy w błocie, omijając chodniki..
Nie lubię leniwców. Bo najlepiej jest usiąść i narzekać, że się nie ma..że jest ciężko. Niestety, bez chęci i działania nic się w życiu nie osiągnie. No, chyba że dostanie się dom i pieniądze od rodziców, tudzież dziadków. Ja nie dostałam. Oboje na wszystko, co dziś mamy, pracowaliśmy ciężko. Może właśnie dlatego tak kocham wszystko co mam, a wracając z podróży do domu, całuję jego ściany.... ;)))

   Et voila, jaki post mi wyszedł... Doznałam słowo..nie, nie słowo.. myślotoku...ale moim celem było pokazanie, że jestem normalną babką. Nie cyborgiem, który o każdej porze dnia i nocy ma umalowane usta i odprasowane na blachę ciuchy i po mięso biega w szpilach. Jestem kobietą, która nie boi się ciężkiej pracy i nie boi się ubrudzić. Jeśli miałabym odpowiedzieć, co w sobie lubię, to właśnie to - ten luz, to, że nie przejmuję się ani grama tym, co o mnie myślą inni.
Wywnętrzyłam się troszkę, ale to dlatego, że jesteście moimi czytelnikami i z tego powodu jesteście mi drodzy. Chcę, byście mogli mnie poznać, byście przekonali się, że jestem normalnym człowiekiem. Nie jestem żoną zarabiającego faceta, która chodzi i pachnie, ale babką, która sama ciężko pracuje, zarabia, niejednokrotnie ratując domowy budżet. Szanuję nie tylko ludzi, ale i pieniądze. Dlatego nie miejcie mi za złe, że czasem pojawi się tu jakaś forma współpracy, dzięki której wpadnie mi jakiś grosz. Nie decyduję się na to dlatego, że wciąż mi mało, ale dlatego, że czasem potrzebuję gotówki, by nie obciążać finansów domowych finansów swoimi pasjami. A jeśli podejmuję współpracę z daną firmą to tylko wówczas, gdy jego idea do mnie przemawia, mam zaufanie do właścicieli i tylko wtedy, gdy tego chcę i akurat potrzebuję.
Wiem, że jesteście fantastycznymi ludźmi, pełnymi zrozumienia i że odbieracie na tych samych falach co ja. Wszak dlatego "mnie" czytacie. Bądźcie ze mną, pełni zaufania, wspierający i dzielący się swoimi doświadczeniami, radościami, wzlotami i upadkami. A ja będę dla Was. Bo jestem normalnym człowiekiem, któremu czasami się coś w życiu udaje, ale który przeszedł też przez wiele przeszkód w życiu i musiał stoczyć niejedną bitwę, walkę, wojnę. To jednak nigdy, ale to nigdy nie zdjęło uśmiechu z mojej twarzy. Dla mnie szklanka jest Zawsze do połowy pełna, ot, moja dywiza życiowa ;)))))))))



   Dziś jestem mamą na zwolnieniu i dogadzam. Na obiad będą naleśniki z czekoladą i bananami.
Później zrobię kilka pstryków z łazienki. Zastanawiam się nad położeniem w niej tapety, którą mam w szafie, a którą miałam kłaść w korytarzu. Łazienka jest dla mnie za mało charakterna. Piję kawę i trawię to ;)

Życzę Wam dobrego dnia i zdrowia, nie dajcie się jesieni...!! "*




9 października 2017

Zmiany, zmiany, zmiany...

   Witajcie!!
Bardzo Wam dziękuję za rady dotyczące ogrodu. Wszystkie cenne wskazówki notuję w specjalnie do tego przeznaczonym zeszycie. Piszecie o swoich tegorocznych doświadczeniach i pociesza mnie fakt, że nie wszystkie porażki były spowodowane popełnianymi przeze mnie błędami ;)
Nie poddaję się. Nauczę się i ja ;)

   U mnie zmiany. Od kilku dni pracuję na nowym stanowisku - pedagoga specjalnego. Podjęłam kolejne studia, więc na brak zajęć w tym roku narzekać raczej nie będę ;) Na pewno będzie okazja by poznać nowych ludzi, którzy zawsze stanowią dla mnie inspirację, w różnych aspektach życia. O właśnie, a propos ludzi..
Wczoraj wreszcie udało mi się spotkać z jedną z blogerek - Janiną, piszącą blog Moje chwile wytchnienia. Z Janiną znałyśmy się wirtualnie od jakiegoś czasu, ale nie było okazji, by spotkać się osobiście, choć dzieli nas zaledwie kilkanaście kilometrów.
Wpadliśmy do Janiny rodzinnie i tylko na kawkę, na chwilę...ale okazało się, że tak nam było dobrze, że zasiedzieliśmy się do późnego wieczora. Znów miałam szczęście poznać wspaniałych, ciepłych ludzi, o podobnych poglądach, podobnym sposobie patrzenia na świat i systemie wartości. Po powrocie do domu stwierdziłam w duchu, że fakt, że oprócz mamy właściwie nie mam bliskiej rodziny, wynagradzają mi znajomi. Często starsi ode mnie o kilkanaście-kilkadziesiąt lat, ale duchem i sercem tak podobni, że adoptuję ich z całym życiowym arsenałem i traktuję jak własną, najwłaśniejszą rodzinę.
Janina wyposażyła mnie na odchodne we wspaniałości zamknięte w słoiczkach i w swojski, pieczony chleb. Pieczony na jarmużu. Nie dość, że pyszny, to jeszcze piękny!!
Z chęcią zaczęłabym sama wypiekać chleb. To, co oferują sklepy, przeraża mnie i skutecznie zniechęca do zakupu :/ Mam nadzieję, że nie zabraknie mi na to czasu. Zamknęłam już remont mieszkania, więc powoli wracam do normalnego rytmu dnia. Jestem jednak zmęczona. Bardzo zmęczona.. W moim życiu w ciągu ostatnich dwóch lat działo się bardzo dużo. Musiałam się zmierzyć nie tylko z remontem, ale i z innymi sprawami... Teraz czuję, że muszę zwolnić. Odpocząć. Dać sobie czas na wszystko. Na obowiązki, planowanie, na codzienność, pasje. Odpuściłam sobie na razie lekcje pianina, głównie z uwagi na studia. Będę jednak chciała kontynuować naukę, bo idzie mi to naprawdę dobrze. Złapałam się na tym, że kiedy jest mi smutno, siadam i zaczynam grać. Doskonała terapia, naprawdę.. :)))

   Na prośbę kilku z Was prezentuję dziś bliżej obrazy, które namalowałam w ostatnim czasie. Oprócz pejzaży powstała też abstrakcja, która miała nawiązać do wzoru nowego pufa (aaaach...jak ja lubię słowo "puf" :))) ). Naciaprałam farbami po kartce, poskładałam, odbiłam, przyklepałam, a na końcu wysuszyłam I włożyłam w ramę.. ;)












   Mam nadzieję, że po weekendzie macie więcej energii niż ja ;) Za mną bardzo ciężkie dwa dni. Dziś chwilę jeszcze popiszę i zasiadam na kanapie z książką. Czytam "Kaznodzieję" C.Lackeberg. Miałam przeczytać już dawno...ale ten remont..  Idę zaparzyć herbatę. Życzę Wam dobrego początku tygodnia!! :*

2 października 2017

Psychoza początkującego ogrodnika czyli jak ogrodować by nie zwariować

   Pod koniec lata obraziłam się na ogród. Doszłam do wniosku, że uprawianie go to katorżnicza praca, która zupełnie, ale to zupełnie nie ma sensu. Zupełna katastrofa, klapa kompletna i jakaś pomylona pomyłka. Ale od początku...
Zaczęło się od tego, że posiałam warzywa, między innymi: marchew, pietruszkę, koper, buraki, cebulę, brukselkę, pomidory. Wszystko oczywiście siałam zgodnie ze wskazówkami wyczytanymi w mądrych magazynach ogrodniczych, biorąc pod uwagę to, które warzywa z którymi lubią sąsiadować, a które których nie lubią. Ale się cieszyłam z tego warzywnika!! Biegałam wokół wschodzących pyszności, nie mogąc się doczekać plonów.
Pod koniec lata okazało się, że mam całkiem fajną marchew i buraczki, ale: pietrucha nie urosła wcale, koper to już w ogóle, cebula mikra jak ziarnka grochu, brukselkę zżarły mi jakieś gąsienice (rety, ile było tego tałatajstwa!!), a pomidory w sierpniu - podobno - zjadła mi jakaś bliżej nie określona Zaraza.
Zezłościłam się. Nic to jednak, pomyślałam. Wezmę się za uprawę ziół.
W ogrodzie rośnie stary lubczyk, który został tu po pani Mariannie. Gdy kupiliśmy działkę, był ogromny i zdrowiusieńki. W tym roku zaczął mi usychać. Liście zrobiły się ciapate i brzydkie. Kiedy już nawet nie było co zerwać do rosołu, postanowiłam, że zetnę go przy ziemi i poczekam, aż odbije. I wtedy...........
COŚ TAKIEGO MOGŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ TYLKO MNIE.
Kiedy schyliłam się ścinając lubczyk, poczułam okropny fetor. Zapach mnie powalił i pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy była taka, że na pewno jakiś zwierz załatwił się w moim lubczyku. Niestety, wyrok był gorszy. Pośród gałązek znalazłam grzyb, na którego widok zrobiło mi się słabo, a obiad pochłonięty po południu przemieścił się niebezpiecznie w kierunku mojego przełyku. Grzyb ów przypominał...hmmm...yyyyy......................ok..może wyguglajcie sobie sami ;))))) Nazwa tego cuda to mądziak malinowy. W domu wyczytałam, że spotykany jest zaledwie w ok.czterdziestu miejscach w Polsce. WOW. Czuję się wyróżniona...!! O retyyyyyyyy.........
Grzyb ten pomimo tego, że przypomina to co przypomina ;) przeokropnie pachnie, a tym zapachem zwabia padlinożerne zwierzęta.
Wykopaliśmy eksponat wraz z kawałkiem ziemi wokół, co by się to to nie rozmnożyło i modlimy się, by więcej nie musieć oglądać tego w naszym ogrodzie. AMEN.

   Kolejną plagą po zżarciu warzyw i ziół były robaczki. Małe, czarne robaczki, które pojawiły się również w sierpniu. Obsiadły bukszpan tak gęsto, że na ich widok przechodziły dreszcze. A już w ogóle wspaniały efekt był wtedy, gdy pod bukszpanem postawiłam biały stół. W ciągu kilku minut blat zrobił się czarny, bo zasiadły na nim miliony czarnych, półcentymetrowych paskud. Zrobiłam obchód po sąsiadach pytając, czy nie wiedzą co to jest, ale nie wiedzieli. Z obchodu był jeden pożytek - poznałam nową sympatyczną sąsiadkę, która uraczyła mnie garścią borówek :)
Żeby wiedzieć z czym walczyć (bo przecież to latajstwo zje mi cały żywopłot!!), postanowiłam, że nałapię ich trochę do słoiczka i podjadę z nimi do ogrodnika. Popytam.
Nałapałam do słoiczka.
Sytuacja ta zainspirowała mnie do napisania tego postu, bo tak się składa, że dwa dni temu przypomniało mi się, że w sierpniu nałapałam przecież tych robali..a słoik nadal gdzieś w aucie...gwałtu rety!!!!!!!!!!!!!!! ;)))))))))))))

   Z końcem lata obraziłam się na ogród. Bo biegam, przycinam, pryskam przeciw grzybowi, skubię chore liście, plewię...a wszystko jakieś takie mikre, coraz słabsze. Wszystko brzydkie i wyglądające bynajmniej nie zdrowo. Strzeliłam rasowego focha i przestałam zajmować się uprawą. Brukselkę wyrzuciliśmy, wykopaliśmy wszystko, co nie chciało rosnąć, a zioła zostawiłam same sobie. Niech tak sobie schną, marnieją i niech im się robią ciapki. Mam dość.
   Po ok. miesiącu (akurat intensywnie pracowaliśmy nad remontem w mieszkaniu) pojechaliśmy na wieś. Warzywa piękne, dorodne. Zioła, choć niby pozostawione same sobie i nie pielęgnowane, są piękne, gęste i zdrowe. Doszłam do wniosku, że im mniej koło nich chodziłam, tym są ładniejsze. DZIWNE. Ale to pewnie nie ostatnia rzecz, która mnie zaskoczy w ogrodzie ;)


   Kilka dni temu posadziliśmy kilka tujek przy ogrodzeniu. Przemieszam je ze świerkami i krzewami. Do przesadzenia mamy jeszcze winogron, który tak pięknie owocuje, że serce rośnie ;) Przesadzić musimy też aronię i jeżyno-malinę. Tak, gdzie obecnie rosną, będzie stawiany domek narzędziowy. Pracy jest sporo. Oby dopisała pogoda.

Odobraziłam się już. Już mi przeszło. No, może jeszcze czasem się denerwuję, gdy widzę miliony pajęczorów, które panoszą się na krzewach gdzie popadnie w ilości przyprawiających o gęsią skórkę, ale.. jest pięknie. Szczególnie w słoneczne dni. Uwielbiam spacerować po wschodniej części ogrodu i wystawiać twarz do słońca. Rok temu jeszcze tego nie czułam, teraz czuję. To moje miejsce... :)))







:)))

Udostępnij